poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Kuchnia Polska ever green

Ponad półwieczna Kuchnia Polska to moja ulubiona książka kucharska. Choć trzeba przyznać, że słowo 'ulubiona' jest tu sporym nadużyciem - generalnie nie gotuję, nie otaczam się więc poradnikami na temat sztuki kulinarnej, a tym bardziej nie prowadzę ich rankingów. Ale że lubię oldskul, stara (wydanie z 1962 roku), odziedziczona przypadkiem po babci mojego męża książka rozczula mnie nie tylko ze względu na świetne ilustracje i grafiki, ale i genialne zdjęcia i porady, które spokojnie można uznać za odpowiedniki dzisiejszych tutoriali.


Z niektórych dowiedzieć się można, jak wykonać czynności bardziej skomplikowane: jak wyglądać powinno zszywanie galantyny z kury (!?) czy zawijanie klopsa wieprzowego. Jednak zasakakująco wiele z nich prezentuje wiedzę na poziomie total-basic, jak krojenie ziemniaków w talarki lub paski, wybijanie jajek czy panierowanie kotleta w bułce. W połączeniu z obszerną wiedzą na temat żywienia, wyposażenia nowoczesnej kuchni, robienia przetworów, oprawiania surowego mięsa i ryb, podawania do stołu (tudzież do stolika brydżowego, przy którym szanowny małżonek wesoło spędzał był wieczory), prezentowania potraw na talerzu książka ta staje się absolutnym kompendium wiedzy dla początkującej pani domu tamtych czasów.


Język jest już nieco archaiczny, produkty używane do wykonania potraw również trącą retro (paczka proszku spulchniającego, 10 dkg owocowych marmoladek), ale nadal Kuchnia Polska okazuje się niezawodna, gdy zabieram się do gotowania, pieczenia tradycyjnych dań. Dzięki tym przepisom, mam pewność, że kopytka, placki, ciasteczka półkruche będą smakowały "jak za dzieciaka", bez cudaczenia, kombinacji.



Szczerze mówiąc, nie wiem, jak wygląda najnowsze wydanie Kuchni, nie planuję zakupu, lubię to moje za wartość dodaną, jaką stanowi właśnie jej egzotyczna nieco nieaktualność. Czasem przeglądam ją bez konkretnego celu, by przypadkiem dowiedzieć się co to jest antrykot lub odnaleźć takie kwiatuszki, jak ten z rozdziału poświęconego żywieniu kobiet w ciąży: "Podobnie szkodliwe działanie na płód wywołuje nikotyna, zawarta w papierosach, dlatego też matki w imię zdrowia swego dziecka powinny wyrzec się palenia lub ograniczyć je do 2-3 papierosów dziennie." Ufff...



I te ilustracje. Totalna klasyka. Co ciekawe, panowie pojawiają się na nich jedynie w kontekście alkoholu, przyjęć, ewentualnie ryb. Gender, wiadomo ;)

Kuchnia Polska, PWE, 1962,wydanie VII poprawione i rozszerzone, pod red. dr.Stanisława Bergera, opracowanie graficzne: Tadeusz Piątek i Franciszek Winiarski.



środa, 30 stycznia 2013

Poznajcie Pimpka

Moja lala zaprojektowała (o tak!), wyrysowała, szablon przeniosła na materiał, wycięła i uszyła samodzielnie maskotkę dla mnie. Na imię ma Pimpek (imię fabryczne, narzucone przez projektanta) i jest przeuroczy :)


Jak to mówi młodzież - s ł i t a ś n y, nieprawdaż?

piątek, 25 stycznia 2013

Poczytam wam, dzieciaki

Mogę gadać bez końca o tym, jak ważne są dla mnie książki, na których się wychowałam. Zwłaszcza wszędobylskie "maluchy" z Serii z wiewiórką i Poczytaj mi, mamo. Uwielbiałam je. Niestety, w moim rodzinnym domu nie dbano szczególnie o wzbogacanie domowej biblioteczki, więc książkowych pamiątek nie zostało mi wiele. Buszuję więc po aukcjach i wygrzebuje różne starocie. 

Płynąc na nostalgicznej fali napędzanej przez rodziców, którzy WTEDY byli dziećmi, Nasza Księgarnia wypuściła jakiś czas temu kolejne części kompilacji książeczek Poczytaj mi, mamo. Bardzo fajnie wydane, idealne na prezent, praktykowałam :)

Jednak bardziej wzruszające (imo) było wskrzeszenie wydawnictwa w jego oryginalnym formacie, który przyczynił się zapewne do sukcesu serii (małe, tanie, krótkie). Serce szybciej mi zabiło, kiedy z kosza na stoisku książkowym w jednym z marketów wygrzebałam 5 znajomych kwadratowych książeczek!



Strasznie się moim dzidkom spodobały, zwłaszcza Co w rurach piszczy Sławomira Grabowskiego i Marka Nejmana (przy okazji - teraz to prawdziwa egzotyka, ale wtedy metry rur pnących się po ścianach były normą;)), Zarozumiała łyżeczka Elżbiety Szeptyńskiej i Daktyle Danuty Wawiłow. Wszystkie trzy z ilustracjami Edwarda Lutczyna.


niedziela, 2 grudnia 2012

Tęcza sręcza...

... jak głosił napis na ścianie jednej z kultowych toalet:)

 Jesień, a raczej zima się rozpanoszyła, więc trzeba ją czymś posłodzić.

































Uwielbiam jasne, białe wnętrza, właściwie wszystkie meble mogłabym mieć białe. Biel jest doskonałą kanwą dla dalszych działań (aranżacyjnych;)). Wystarczy otoczyć się plamami koloru w postaci dodatków, akcesoriów tekstylnych, bibelotów, obrazów, grafik, plakatów. Jak głosi tytuł, kolorem tym nie będą subtelne, stonowane pastele czy jedna, dwie barwy akcentowe, a tęczowe, nasycone tony. To idealny sposób na szybką i niekoniecznie drogą zmianę aranżacji, charakteru wnętrza.

Jak zwykle - uwaga! Nadużycie może powodować niestrawności i wzdęcia:)


Mając trochę zbędnych środków, można oczywiście wydać krocie na wieszak projektu Eamsów, ale można też kupić podobny, inspirowany oryginałem. Za to ozdabianie tkaninami i tekstyliami to moim zdaniem jeden z najtańszych i najmniej inwazyjnych sposobów na aranżację wnętrza.


































I warto pamiętać o starociach na aukcjach i strychach, IKEA oraz pokładach możliwości drzemiących w naszych rękach:)

niedziela, 11 listopada 2012

Przeróbka niewielka:)

Kilka lat temu, jak tysiące innych Polaków, a miliony ludzi na całym świecie - kupiłam komodę Hemnes w Ikea. To dość porządny, klasyczny mebel.



Co z tego, skoro jego, hm, że tak to nazwę - romantyczna dusza nie odpowiada mi już tak bardzo (lub wcale), jak w momencie, gdy go nabywałam... Co tu robić? Można przemalować - nie mam na to miejsca, a i efekt takiej metamorfozy mógłby mnie niemile zaskoczyć (malowałam już w życiu kilka mebli - no comments ;P). Można sprzedać - obawiam się, że dostałabym za nią marny grosz, za który nie kupiłabym nic sensownego w zamian, a komody jako takiej potrzebuję bezwzględnie. Można ją nieco przerobić, zmienić drobiazg, zyskując całkiem fajny efekt. Tak też zrobiłam. Kupiłam (przypadkiem, jak zwykle) na wyprzedażowym w Ikea (od którego zawsze zaczynam odwiedziny w tym sklepie) urocze cukierkowe gałki. 



Potem nad głową zapaliła mi się żarówka symbolizująca pomysł i tak oto zmetamorfoziłam moją komodę. I jak? Gorzy? / Lepi?





 [sorry za jakość zdjęć, coś mi się zbiesiło, i za te kable...]


wtorek, 23 października 2012

Oto jest Kasia

Kompletowania literatury must have ciąg dalszy. Oto jest Kasia Miry Jaworczakowej to, obok Karolci, jedna z pierwszych 'dziewczyńskich' książek w moim życiu. Karolcię mam po mężu, ale Kasi nie miałam własnej, więc kupiłam na allegro czyjąś (nawet wiem czyją, na pierwszej stronie dedykacja: "Za bardzo dobre wyniki w nauce języka angielskiego...";)), koniecznie to samo wydanie, które czytałam jako dziecko, z ilustracjami Hanny Czajkowskiej.







































Nie da się ukryć, że to książka mocno z minionej epoki: są w niej palta, pauzy w szkole, harcerze śpiewający piosenki podczas  marszu po ulicach, kokardy na dziewczęcych kitkach, no i jest lanie

- Rodzice kazali, żebyś się mną zajmował - wrzasnęła mu w samo ucho rozzłoszczona Kasia. - Ja wszystko powiem mamie i tatusiowi, jaki ty jesteś, ja im powiem, żeby cię zbili!

Powiem szczerze, że, osłupiała, zmodyfikowałam nieco to zdanie czytając je moim dociekliwym dzieciom. Jestem pewna, że wyprzedziłam tym samym ich pytanie: jak to - zbili? (wcześniej zapytali: "a co to jest lanie?")

Ale poza tymi, uroczymi (prócz lania, hehe), archaizmami, książka nic nie straciła na aktualności i autentyczności. Myślę, że każdy rodzic powinien ją sobie odświeżyć, potraktować jako leczniczy zastrzyk podczas kuracji pt.: Zrozumieć dziecko.

wtorek, 9 października 2012

Ruska chałwa

Wygląda jak beton, ale smakuje nieziemsko. Brzydsza siostra delikatnych i jasnych jak watka chałw z Grecji, Turcji, czy naszej z Brzegu: Ruska Chałwa, po prostu.

Kiedy jeszcze Rosjanie handlowali czym popadnie na naszych bazarach, rynkach, targowiskach, można było dostać kawał tego zielonkawego kloca na wagę. Albo kupić podczas wyjazdów pielęgnujących przyjaźń polsko-radziecką w czasach mojej późnej podstawówki. A, był jeszcze jeden sposób na zdobycie ruskiej chałwy: parokilometrowy spacer polną drogą do bazy wojskowej niedaleko wioski, w której mieszkał mój dziadek. Przez dziurę w drucianym płocie wchodziło się na osiedle radzieckich lotników, gdzie w sklepiku można było kupić chałwę, słodzone mleko zagęszczane w puszce lub czekoladowe konfiety. Pradawszczica błyskawicznie liczyła należność na wielkim drewnianym liczydle, pamiętam, że robiło to na mnie ogromne wrażenie.

Teraz, gdy dopadnie mnie tęsknota za smakiem ruskiej chałwy, nie muszę jechać do Rosji (choć do obwodu kaliningradzkiego mam teraz przysłowiowy rzut beretem), mogę zajrzeć na allegro, zamówić i oto mam: