wtorek, 28 sierpnia 2012

Streetart z połowy minionego wieku

Lubię murale i lubię malarstwo nurtu socrealistycznego. Odbijając stopy w nieodpowiednim obuwiu podczas wielogodzinnego 'łażenia' po centrum Berlina, zachwyciłam się muralem na budynku Ministerstwa Finansów:

Nosi tytuł Aufbau der Republik (czyli zapewne: Budowa republiki), stworzony został w latach 1950-53 przez Maxa Lingnera (1888-1959), niemieckiego malarza i grafika. Podobno ta praca artysty spotkała się ze sporą krytyką władzy i urzędników odpowiedzialnych za kulturę. Zarzucali autorowi zbytnią, 'francuską' lekkość przedstawionych postaci oraz to, że uwieczniony na muralu traktor nie odzwierciedla szczegółowo rzeczywistego pojazdu... 
Cóż, mimo tych rażących  niedociągnięć, mural naprawdę wart jest zobaczenia. Nietrudno go znaleźć, jest monumentalny, ozdabia gmach przy jednej z większych ulic Berlina - Leipziger Strasse.










poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Szybka akcja - beret dla krzesełka

Moja Lala idzie do szkoły. Wielka zmiana w jej sześcioletnim życiu, w moim również...
Prócz transformacji mentalnych, należało przeprowadzić kilka technicznych: przede wszystkim urządzić kącika ucznia. Miejsca jest niewiele, więc zdecydowaliśmy się na małe białe biureczko i równie nieduże krzesełko. 
No właśnie, krzesełko, fajne, bo zgrabne, niegracące, tylko trochę smutne:


Postanowiłam ożywić je nieco i uszyłam mu... beret:


Pracy na 15 minut, a efekt całkiem ok:


Można zdjąć, wyprać, a jak się znudzi - uszyć drugi. Lali się podoba, dostałam buziaka w podzięce:)

niedziela, 26 sierpnia 2012

Ich war ein Berliner

Miało nie wypalić, ale wypaliło: spędziłam 10 dni w Berlinie. Z racji zajęcia, jakie mnie sprowadziło do stolicy Niemiec, większość czasu spędziłam w jednej dzielnicy - malowniczej Kreuzberg. Okazało się, że ten swego rodzaju brak mobilności sprawił, że przez tydzień żyłam jak prawdziwy Berlińczyk, którego życie zasadniczo 'kręci się' w jego dzielnicy. To jego Berlin: ludzie, znajome sklepiki, knajpki, skwery, szkoły, przedszkola, place zabaw dla dzieci. Przeprowadzki, choć częste, odbywają się również w ograniczonym kręgu. Wyjazd z dotychczasowego miejsca może oznaczać, że już nigdy nie zobaczymy sąsiadów, znajomych, z którymi do tej pory spotykaliśmy się na co dzień.
Oczywiście w tak zwanym czasie wolnym pokręciłam się po centrum, prawdę mówiąc zeszłam na nogach niezły kawał miasta, zaliczając zarówno turystyczne oczywizmy, jak i zupełnie niepokazowe rejony.



































Po opuszczeniu przytulnego Kreuzberga, gdzie deklarowałam: mogłabym tu zamieszkać, centrum poraziło mnie swą wielkością i sprawiło, że natychmiast zmieniłam zdanie;)
Jest jednak mnóstwo rzeczy, które spakowałabym do walizki i zainstalowałabym w Trójmieście, Poznaniu, Pcimiu i generalnie w polskim Gdziekolwieku.
  • Metro (genialne - nic dodać, nic ująć, a do tego wagoniki ozdobione w powtarzającą się grafikę przedstawiającą Bramę Brandenburską)
  • Roweromania + ścieżki rowerowe (wszędzie)
  • Porządek i esteyka, pomysł na reklamę zewnętrzną, szyldy (to, co wkurza mnie w polskiej rzeczywistości), dobry design
  • Eko-pomysły (gdyby w PL kaucja za butelkę PET kosztowała więcej, niż woda w niej, a segregacja śmieci byłaby tak rozwinięta ...)
  • Uśmiech i życzliwość (ludzie się do siebie uśmiechają, banalne...)
  • Kasa i pomysł na renowację kamienic
  • Świetnie ubierających się facetów:)
  • und viel mehr...


































Ale, żeby nie było tak pochmurnie - Polska jest fajna! Po takim wyjeździe zawsze włącza mi się 'duma-radar'. Widzę, jak wiele się zmieniło i jak wiele zależy od nas. 
Na przykład uśmiech - jest za darmochę!
:))))))

wtorek, 7 sierpnia 2012

Pufa's makeover:)

Za mną krótkie wakacje i pobyt w rodzinnych stronach. Z domu rodziców przywlekłam jedną z dwóch puf, datowany na '79 klocek na kółkach, w którym woziłyśmy się z moją siostrą w czasie tych ulotnych chwil, kiedy nie tłukłyśmy się (niejednokrotnie zupełnie na serio, niestety...). 
Od jakiegoś czasu brakowało mi miejsc do siedzenia w naszym wynajmowanym mieszkaniu wyposażonym w niewielką, nieszczególnie wygodną sofkę. Zaczęłam szukać na allegro starych puf z zamiarem obicia nowym materiałem. Kiedy okazało się, że te z mojego dzieciństwa nie zostały wywalone, strasznie się ucieszyłam i poczułam misję: zrobię im mejkołwer!

Po tkaninę wiadomo - do IKEA, bo z tym bieda totalna, a na sprowadzanie czegoś fajnego (=drogiego) z zagranicy brak środków. Z resztą, pomyślałam - jak coś spierniczę, nie będzie żal:).
Potrzebowałam jasnego materiału z minimalną ilością kolorów. [Oczekujemy na fotel, który zamówił mój mąż. Mebel jest dość konkretny kolorystycznie, aż się boję, bo już kilka wzorów w salonie mamy. Utknął w Poznaniu, po tym, jak się okazało, że nie wejdzie do naszego auta. Fotel, nie mąż.]
Nie było tkaniny, na którą polowałam, kupiłam więc prawie białe płótno w czarne wzory, trochę dziecinne, ale może być.

Dobra, oto pufa/puf w wersji oryginalnej:

Postanowiłam nie zdzierać tego cudnego obicia, zapewne stuprocentowo sztucznego, bo drapie niemiłosiernie siedzącego w tyłek (nie wiem, jak znosiliśmy to te ponad 20 lat temu, zwłaszcza, że do kompletu były równie gryzące fotele i tak zwana wersalka, próżno szukać ukojenia).
Z kupionej tkaniny uszyłam powłokę na pokrywę i skrzynię pufy.
Materiał przytakowałam zszywkami, tam, gdzie było za grubo przybiłam gwoździe. Taker słabo współpracował, zbliżała się 22ga, więc zrezygnowałam z opcji ściągalnej powłoki pokrywy pufy, byle jak najszybciej skończyć pracę...



 Oto rezultat 2 godzinnej pracy, tadaaaa:



































Jest kilka rzeczy do poprawki, a już na pewno kółka do wymiany.
Ale z rezultatu jestem zadowolona, zwłaszcza, że praktyczność tego mebla jest ogromna.



No i wzruszająca kontynuacja rodzinnych tradycji: moje dzidy od razu odkryły najfajniejsze przeznaczenie pufki, którą nazwały bobowozem:)))))))