Jestem dzieckiem późnego PRLu. Mieszkałam w bloku, na blokowisku, którego mieszkańcy stanowili jakąś 1/4 populacji całego miasta. Pomiędzy blokami stawiano pawilony handlowe z supersamami Społem, warzywniakami, zakładami: szewskim, fryzjerskim, krawieckim i co tam tylko ówczesnemu człowiekowi miało ułatwić funkcjonowanie. I były też cukiernie z ptysiami i lodziarnie z lodami, których smak nijak się ma do dzisiejszych. I nie chodzi o to, że były lepsze/gorsze.
Po lody chodziło się czasami kilka razy dziennie, a w niedzielę obowiązkowo. Jak rodzinie nie chciało się ruszyć tyłka na spacer do lodziarni, wysyłano dzieciaka po gałki z termosem:)
Jak nie było kasy na lody, można było, licząc na dobre serce lodziarki, zdobyć połamane wafelki. Jako młodsza, patologicznie byłam wykorzystywana w tej materii przez moją starszą siostrę: "idź zapytaj pani, czy ma jakieś stare połamane wafelki". Chodziłam, nieraz goniona ścierką, gdy właziłam na świeżo umytą podłogę, zaskakując panią sprzedawczynię na fajce od zaplecza...

Jest napis, że "Lody", jest kasa, w
której po zapłaceniu otrzymuje się żeton z dziurką. Z żetonem podchodzi
się do pani, która nakłada lody z okrągłych termosów. I, co najważniejsze: to jest TEN SAM smak, serio.
patologicznie byłam wykorzystywana w tej materii przez moją starszą siostrę ??
OdpowiedzUsuńjak mogłaś:)
:D nie martw się, mam już to przerobione:)
OdpowiedzUsuń